Reklama

Nasz teatr to książka. Wywiad z Leszkiem Bzdylem, współtwórcą Teatru Dada von Bzdülöw

Data:

- Reklama -

Leszek Bzdyl, twórca gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw, dzieli się z Krystyną Kozioł historią swojego życia dla teatru i tańca, opowiada o inspiracjach literackich, zdradza genezę tajemniczej nazwy zespołu oraz deklaruje swoją niechęć do opieki paliatywnej.

Spektakle teatru DADA VON BZDÜLÖW zostaną zaprezentowane na Dużej Scenie SOK w ramach cyklu TEATR NIEBYWAŁY, ul. Papieża Jana Pawła II 5 w piątek, 12.09, godz. 19:00 („Zagraj to, czyli 17 tańców o czymś”) oraz w sobotę, 13.09, godz. 19:00 („Enclave 4/7″). Bilety: 15/20 zł na każdy ze spektakli wkrótce w kasie SOK i na www.bilety.soksuwalki.eu.

Suwalski Ośrodek Kultury przygotował niespodziankę dla wszystkich miłośników teatru. Kupując bilety na dwa spektakle w powakacyjnej odsłonie Teatru Niebywałego, bilet na drugi spektakl można nabyć za połowę ceny! 

Krystyna Kozioł: Jak się to u ciebie wszystko zaczęło? Od kiedy wiesz, że teatr i taniec to jest to, co wyznacza kierunek twojego życia? 

Leszek Bzdyl: Wiesz, ja nigdy nie spodziewałem się, że będę robił to, co robię. Jako dwudziestolatek, student historii na Uniwersytecie Wrocławskim, zainteresowałem się teatrem i zacząłem go studencko, amatorsko uprawiać. Przez przypadek trafiłem na audycję do zespołu i do nieformalnej szkoły pantomimy przy Wrocławskim Teatrze Pantomimy Henryka Tomaszewskiego.

Czy w takie miejsce w ogóle można trafić przez przypadek?

Okazuje się, że tak. Mój kolega ze studenckiego teatru, w którym obaj wtedy terminowaliśmy, powiedział mi o tym naborze. Był zafascynowany postacią Mistrza i bardzo mnie namawiał do tego, żebym tam z nim poszedł. Czułem, że pantomima to nie do końca moja bajka, dlatego stawiałem opór. Kolega powiedział mi wtedy: „Ale co ci szkodzi, chodź zobaczyć Mistrza”. No to poszedłem. I zostałem wybrany z obecnych na audycji jakichś 400 osób, razem z innymi 20 szczęśliwcami.

A kolega?

Kolega, jak często bywa w takich przypadkach, nie został wybrany.

Ile czasu spędziłeś w szkole i teatrze Mistrza Henryka?

Całe 3 lata.

Dlaczego tak krótko?

Mistrz powiedział mi, że wszystko ok, formalnie jestem dobry, ale dużych ról to u niego nie dostanę.

Zabolało?

Nie bardzo, sam to czułem od jakiegoś czasu. I jeszcze to, że trudno mi konfrontować się z autorytatywnością, a nawet swoistym despotyzmem reżyserów i twórców tzw. teatru autorskiego, w którym oni sami są początkiem i końcem wszystkiego.

Z dnia na dzień zostałeś bez pracy i z dyplomem historyka w kieszeni?

Tak, bo praca w Teatrze Pantomimy nie kolidowała z moimi studiami na uniwersytecie, więc spokojnie je sobie w międzyczasie skończyłem. Zacząłem samodzielnie uprawiać tzw. uliczny teatr pantomimy. Nie należy tego mylić z powszechnymi obecnie na ulicach miast „staczami”. To, co robiłem, to były rozbudowane solowe mimiczne etiudy teatralne.

Ile czasu zarabiałeś w ten sposób na życie?

Po pół roku wypatrzył mnie Wojtek Misiuro. Zaprosił mnie do Gdańska i tak zaczęła się moja przygoda z Teatrem Ekspresji.

Która trwała…?

To były lata 1990-1992, dwa sezony.

Jeszcze krócej, niż u Mistrza Tomaszewskiego…

Tak. Dosyć szybko spostrzegłem, że mam problem nie tylko ze zjawiskiem teatru autorskiego, ale także – a może przede wszystkim – z estetyką i tematami, jakie proponowali moi szefowie. Ja byłem postpunkowy, wrocławski, moje dojrzewanie przypadło na lata 80. zeszłego wieku – stąd miałem w sobie mocno rozwinięte wyczucie absurdu, groteski, dowcip i pewną siermiężność Pomarańczowej Alternatywy, nieustanną tęsknotę za rewolucją. A tutaj – zarówno w przypadku Tomaszewskiego, jak i Misiury – zderzyłem się z fascynacją cielesnością, męskim ciałem, wyrafinowaniem, nadmiernym, jak czułem, przywiązywaniem uwagi do wyglądu.

I co, od Misiury znowu poszedłeś aktorzyć na ulicę?

Nie, jeszcze w Teatrze Ekspresji poznaliśmy się z Kasią (Chmielewską – tancerką, choreografką, współtwórczynią Teatru Dada von Bzdülöw). Jako kobieta i mężczyzna.

A dokładniej?ENCLAVE1-726x1024

No, najpierw zostaliśmy parą, a następnie założyliśmy własny teatr.

Nawet nie wiesz, z iloma i jakimi znajomymi zakładaliśmy się, czy byliście z Kasią kiedykolwiek razem…

I może lepiej, żebym nie wiedział.

Ok. Nie powiem ci. Ten pierwotny Dada von Bzdülöw, jaki on był?

Nauczony doświadczeniem własnym, od początku tak prowadziłem ludzi, żeby byli samodzielnymi jednostkami, stawiałem na rozwój indywidualny, dawałem przestrzeń do niezależnego myślenia i pracy. Bardzo dbałem o to, żeby Dada nie stał się poligonem realizacji moich własnych planów i pomysłów przy użyciu ciał, intelektu i psychiki moich współpracowników.

Udało się?

Tak. Najlepszym na to dowodem jest fakt, ilu z nich prowadzi teraz własne zespoły, projekty, pracuje samodzielnie. To były – i są w dalszym ciągu – niezwykłe osobowości: Patrycja Kujawska, Anna Steller, Rafał Dziemidok, Radek Hewelt, Magda Rejter… że pozwolę sobie wymienić tylko kilkoro z pierwszej ekipy.

Tak bardzo podkreślasz zespołowość Teatru Dada von Bzdülöw od samego zarania, a tymczasem powiem ci, że sama nazwa teatru niesie przecież jednoznaczne konotacje z twoim nazwiskiem. W tym sensie nie jest obojętna czy niezależna, że od razu wskazuje na ciebie, jako siłę sprawczą oraz punkt odniesienia całego tego zamieszania.

Ależ oczywiście, w końcu ja to wszystko wymyśliłem i jako najstarszy w zespole kształtowałem – artystycznie i pewnie nie tylko – tych bardzo młodych wtedy ludzi. Choć z absolutnym przekonaniem mogę także powiedzieć, że i oni kształtowali mnie. Porywali mnie swoją witalnością, pasją, bezkompromisowością.

Skoro zatrzymaliśmy się przy nazwie teatru, to poproszę trochę więcej o jej genezie.

„Dada” to oczywiście odniesienie do dadaizmu, do nurtu, który odkrył wolność w sztuce, postawił na żonglerkę konwencjami, przewrotną zabawą słowem i przypadkiem, nieustanne wzajemne przenikanie się powagi i żartu. Użyłem kiedyś takiego sformułowania: „eksperymentalny aspekt zabawy i zabawowy aspekt eksperymentu”. I jest to dla mnie kwintesencja zarówno nurtu dada, jak i naszego teatru.

My zawsze gramy z czymś, co z jednej strony jest bardzo serio, a z drugiej bardzo jest szczeniackie.

No i jeszcze – niezwykle interesujące były w dadaizmie manifesty, włączyliśmy zresztą tę formę wypowiedzi do naszej pracy teatralnej.

A co do drugiego członu nazwy teatru – von Bzdülöw – pochodzę z Wrocławia, czyli z miasta, w którym nawet kamienie mówią po niemiecku. I to jest taka punkowa zabawa z moim nazwiskiem, coś na kształt Klausa Mitffocha czy Formacji Nieżywych Schabuff – w czasie, w którym dojrzewałem, tak właśnie się bawiono, zawsze to lubiłem. W Gdańsku zresztą także – ze względów historycznych – ta „zniemiecczona” wersja mojego nazwiska ma swój szczególny sens…

17_scen_1Literatura ma dla ciebie znaczenie wyjątkowe, Leszku. Tak było w przypadku „Czerwonej trawy”, spektaklu zrealizowanego na podstawie twojej ukochanej książki Borisa Viana…

Jasne. Literackie inspiracje naszych przedstawień były dawniej jednoznaczne, z czasem spektakle zostały uwolnione od tej bezpośredniości literackiej, ale szczerze… Nie pamiętam spektaklu, w którym nie było odniesienia do literatury… Co nie znaczy, że zawsze są to odniesienia wprost.

Na przykład przedstawienie „Le Sacre” jest na fabularnym poziomie dialogiem z książką Aldousa Huxleya pt. „Diabły z Loudun”, ale już gra z konfabulacją, intensywnie obecna w tym spektaklu, pochodzi w prostej linii z książki Georgesa Pereca „Gabinet kolekcjonera”.

Skąd tak wielkie nabożeństwo do literatury, że nawet kiedy na pierwszy rzut oka nie ma jej w spektaklach Teatru Dada, to w efekcie okazuje się, że i tak zawsze jakoś jest w nich obecna?

Strukturalne rozwiązania literackie są często doskonałym punktem wyjścia do budowania struktury przedstawienia. Tak dzieje się np. ze spektaklem „Kilka błyskotliwych spostrzeżeń (à la Gombrowicz)”, w którym pełnymi garściami korzystamy z Gombrowiczowskiego stosunku do etykiety, formy, pojęcia pupy i niedojrzałości.

Z tego wynika, że literatura jest najbardziej cię inspirującą dziedziną sztuki w pracy teatralnej?

Zdecydowanie tak. A oprócz tego inspiruje mnie konkretne ciało człowieka biorącego udział w przedstawieniu, cały człowiek zresztą – z jego myśleniem, marzeniami, planami, uwarunkowaniami ciała i ducha po prostu. To jest bardzo ważne.

Twoich aktorów z Dada nigdy nie wkurzała twoja tendencja rozpoczynania pracy nad każdym spektaklem od licznych nawiązań do słowa pisanego?

Bez przesady, ona nigdy nie była jakaś chorobliwa! Taką mam nadzieję. Wydaje mi się zresztą, że my wszyscy przez tych 20 lat pracy w Dada napisaliśmy nową książkę, wspólnie. Na podstawie wszystkich tych tekstów, nad którymi pracowaliśmy, od których wychodziliśmy albo do których w pracy z ciałem dochodziliśmy. I które transponowaliśmy w ruch. W ciało.

I słowo ciałem się stało… I powstał teatr, jako specyficzna kilkutomowa książka. Umberto Eco byłby z ciebie teraz dumny.

śmiech Śmieję się, bo właśnie sobie przypomniałem, co on pisał o książkach i bibliotekach…

Leszku, z rozmów z tobą wiem, że z was obojga w zespole teatru tańca, to ty jesteś osobą, która ewidentnie ciąży ku teatrowi, wtedy kiedy Kasia, jako solidnie wykształcona baletnica, konsekwentnie trzyma linię tańca. Dlatego teraz przewrotnie cię zapytam – co sobie cenisz najbardziej w czystej formie tanecznej, weźmy taki balet dla przykładu…?

Nie za bardzo mnie interesuje, co chciał powiedzieć choreograf czy reżyser. Zawsze szukam mądrego tańca, takiego, który pozwoli mi zobaczyć człowieka. Nie chcę oglądać mięsa scenicznego, które wykonuje precyzyjne, akrobatyczne figury. Chcę widzieć ciało opowiadające, ze wszystkimi jego pragnieniami i marzeniami. Chcę spotkać się z człowiekiem.

Wielokrotnie łatwiej mi zresztą zobaczyć człowieka właśnie w teatrze tańca, niż w teatrze dramatycznym. Nie znoszę przedstawień, które walą mnie młotkiem po głowie i opowiadają, jak straszny jest ten świat. Męczą mnie reżyserzy, którzy mielą na okrągło to samo gówno z książek socjologicznych sprzed 20 lat.

Mocno powiedziane. W tej sytuacji po prostu muszę cię spytać o ulubionego reżysera dramatycznego.

Bardzo lubię spotykać się w pracy z Piotrem Cieplakiem. To reżyser niecodziennie wrażliwy na ludzi, z którymi współtworzy przedstawienia. W konsekwencji cały zespół, który pracuje przy jego danym spektaklu odznacza się niespotykaną przy innych spektaklach współodpowiedzialnością – nie tylko za efekt twórczy, ale także za siebie nawzajem.

16 lat temu, w trakcie piątych urodzin Teatru von Bzdülöw, powiedziałeś do kamery: „nie mam w sobie wielkiej potrzeby, żeby to do końca istniało”. Co powiesz teraz, po niedawnym jubileuszu dwudziestolecia teatru?

To samo. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. O sensie istnienia teatru mówi widownia, która albo przychodzi na spektakle, albo przestaje to robić. I ten moment znikania widowni trzeba lekko wyprzedzić. Innymi słowy: zamknąć teatr.

W naszym przypadku widownia chce jeszcze za nami podążać. Z tego wniosek, że jeszcze jesteśmy czujni; że teatralny język, którego używamy, jest ciągle jeszcze żywym językiem. Dla nas samych jest niespodzianką, że trwa to już ponad 20 lat, w trakcie których powstało 47 przedstawień. Nie robiliśmy tak dalekosiężnych planów.

A kiedy skończy się ta wieloletnia passa – trzeba będzie zostawić teatr Dada bez żalu. Bez poczucia winy i obowiązku opieki nad staruszkiem czy jego spuścizną.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij:

Reklama

Najczęściej czytane

Przeczytaj więcej
Powiązane

„Jemioła & Szwed” – mistrzowski występ na wesoło

Lato kojarzymy z odpoczynkiem, relaksem – w ten nastrój...

Sylwestrowa noc z muzyką

W ostatni wieczór roku, Suwalski Ośrodek Kultury zaprasza w...

Młodzi tancerze obsypani nagrodami – Studio Tańca RADOŚĆ po występie w Grecji

  Ich występ oczarował jury i publiczność - tak należy...