Reklama

Nie czuję się polskim Rosjaninem. Wywiad z Mariuszem Bonaszewskim

Data:

- Reklama -

Mariusz Bonaszewski mówi o wynaturzonej duszy rosyjskiej, wymarzonych rolach, upodobaniu do podróży i paleniu się na scenie.

Spektakl „Liza” z udziałem tego aktora będzie można obejrzeć w Suwalskim Ośrodku Kultury w czwartek – 2 października o godz. 18.00

Krystyna Kozioł: Przedstawienie „Liza” na podstawie opowiadania „Wieczny mąż” Fiodora Dostojewskiego nie jest pana pierwszym zawodowym spotkaniem z literaturą rosyjską. Przeciwnie – można powiedzieć, że jest pan koneserem ról bohaterów klasyki rosyjskiej – Trieplew w „Mewie” Czechowa, rola tytułowa w spektaklu „Płatonow, akt pominięty” w reżyserii Jerzego Jarockiego, Trofimow w „Wiśniowym sadzie” , i to dwukrotnie, Anioł w „Moskwie – Pietuszkach” Jerofiejewa, Nikołaj Pietrowicz Zamysłow w „Letnikach” Gorkiego, Koromysłow w „Katarzynie” Leonida Andrejewa…

Nie wiem, czy wymieniłam wszystko.

Jak to się dzieje, że tak często gra pan obywateli rosyjskich w rosyjskich sztukach, kojarzonych ze specyficznym, gęstym, „duszoszczypatielnym” klimatem, z niezgodą na zastaną rzeczywistość, niespełnieniem, wiecznym wadzeniem się z Bogiem? To kwestia jakichś wewnętrznych predyspozycji, szczególnego rysu pańskiej osobowości…?

Mariusz Bonaszewski: Myślę, że odpowiedź jest prosta: statystyka. Literatura rosyjska stanowi potężną część literatury obcej, wykorzystywanej w teatrze.

Od kilku lat jakby mniej… Teraz, z racji uwarunkowań geopolitycznych, znowu może się to zmienić.

To prawda. Moje twierdzenie dotyczy mojego pokolenia reżyserów i aktorów. Teraz jest tego rzeczywiście mniej. My natomiast mało tego, że często graliśmy w rosyjskich sztukach, to jeszcze byliśmy obsadzani w głównych rolach. Mam się za dziecko szczęścia – jestem z pokolenia, któremu jeszcze, zaraz na starcie, dawano szansę. Olbrzymie ilości szans.

M. Bonaszewski w serialu "Prawo Agaty".
M. Bonaszewski w serialu „Prawo Agaty”.

Wynikało to z zaufania, jakimi reżyserzy i dyrektorzy teatrów obdarzali absolwentów wydziałów aktorskich szkół teatralnych?

To na pewno też, zaufania 30-40 lat temu w ogóle było jakby więcej. Ale to także kwestia braku strachu przed ryzykiem. Klęska w teatrze była wtedy czymś normalnym, powszednim, nieodzownym na drodze zawodowej aktorów i reżyserów. Nie demonizowano jej, nie przekreślała przyszłości artystów teatru.

Dlatego dyrektorzy teatrów i reżyserzy wielokrotnie obsadzali nas, młodych aktorów, w takich klęskach, do których nierzadko się przyczynialiśmy. Co większości z nas nie zaszkodziło. Raczej wręcz przeciwnie.

A wracając do mojego pytania, bo nie ucieknie mi pan tak szybko od tej duszy…

Wracając do pani pytania, to nie sądzę, żebym miał predyspozycje psychofizyczne do kreowania ról tzw. czechowowskich czy gogolowskich. Nigdy nie czułem, że jestem jakimś polskim Rosjaninem na scenie. To zabawne, ale w pracy z Jerzym Jarockim przy „Płatonowie”, na przykład, w ogóle nie podejmowaliśmy wątków rosyjskich. Jarocki konsekwentnie uciekał od tematu duszy rosyjskiej i takich klimatów.

Za to w „Miłości na Krymie” Sławomira Mrożka poszliśmy w stereotypy myślenia o specyfice duszy rosyjskiej aż do absurdu, groteski – no, ale o tym właśnie jest przecież ta sztuka.

Grał pan kiedyś – z zespołem – sztuki autorów rosyjskich w Rosji? Jeśli tak, z jakim skutkiem?

Oczywiście – grając sztuki rosyjskie, jeździliśmy z nimi po festiwalach, także rosyjskich – w Moskwie czy Petersburgu. I jest to naprawdę zdumiewające, ale publiczność rosyjska wydobywa z tych spektakli o wiele więcej sensów, niż publiczność, a nawet krytyka w Polsce! W jakiejś mierze jest to z pewnością zasługa ich świetnej znajomości tekstów – znają na pamięć olbrzymie fragmenty nie tylko podstawowego dramatu, ale także tekstów dołączonych w procesie adaptacji, jak działo się z „Iwanowem” doklejonym przez Jarockiego do „Płatonowa”. Rosjanie przeprowadzali znakomite, wnikliwe analizy spektakli opartych na ich literaturze. Dostrzegali w naszych rolach rzeczy, niuanse, o których nie miałem pojęcia. Oni naprawdę patrzą jakoś uważniej, bardziej chłoną teatr. Więc i widzą więcej. Czytałem na przykład w Petersburgu, że „gram nogami”, z precyzyjnym zapisem moich kroków w poszczególnych scenach spektaklu i ich szczegółową interpretacją. Albo widzowie i krytycy przyglądają się oczom aktora, który wygłasza monolog… To w polskim teatrze nie do pomyślenia! Przecież każdy, kto napisałby u nas o czymś takim w recenzji spektaklu, natychmiast zostałby posądzony o nieznośną egzaltację! A tam potrafili analizować mój odstający palec w stopie.

Ma pan swoich ulubionych pisarzy rosyjskich?

Ja mam w ogóle trzech pisarzy, którzy mnie wzruszają najbardziej – Czechow, Szekspir, Dostojewski. Dwaj z nich to przecież Rosjanie. Prawie nie znam natomiast współczesnej literatury rosyjskiej. Jedyne, co naprawdę dobrze pamiętam, to „Lód” Sorokina, który zrobiliśmy z rosyjskim reżyserem, Konstantinem Bogomołowem.

I właśnie to spotkanie z nim było takim zetknięciem z Rosjaninem, który nieustannie przeczy sobie. Robi lewackie spektakle w moskiewskim MChAcie, ale bilety na nie sprzedaje po 200 euro. Jego przedstawienia są krytyczne wobec ludzi zamożnych i bezwzględnych, ale tylko tacy siedzą na widowni, bo nikogo innego nie stać na bilety! Tak, Bogomołow to zaskakująca fuzja kłębka nerwów i bezczelnej pewności siebie….

Jak ocenia pan kondycję sztuki i człowieka we współczesnej Rosji?

Rosjanie są strasznie skręceni, dwoiści. Uwikłani w stosunki, którym jednocześnie są z całego serca przeciwni. Ich współczesny film i teatr jest wyrazem tego stanu ducha – brutalny, wściekły, naturalistyczny. Gęsto się w nim ścielą trupy, gówno, gwałty… Rosjanie mają też groteskowo wynaturzone podejście do życia. Czy pani wie, że dyrektor jednego z teatrów moskiewskich zamówił na swoją widownię fotele, z których każdy jest inny, bo każdy z nich stanowi replikę jakiegoś innego fotela spośród najbardziej efektownych foteli teatralnych z całego świata?! Wygląda to podobno koszmarnie! Z kolei rosyjski biznesmen uszył swojemu ulubionemu aktorowi specjalny frak w charakterze prezentu po premierze spektaklu. Nie pamiętam nazwiska aktora, ale załóżmy, że nazywał się Iwanow. Iwanow wystroił się we frak na popremierowy bankiet, biznesmen podszedł do niego z lupą i zaczął ten frak dokładnie oglądać. Po kilku minutach mówi: w porządku. Iwanow zaintrygowany bierze od niego lupę i widzi pod nią, że wzór na fraku, niewidoczny gołym okiem, układa się w powtarzalną, multiplikowaną frazę: „Iwanow ch*j”.

Nie śmieje się pani?

No jakoś tak… Śmiech mi zamarł, ugrzązł w gardle.

No właśnie. Reakcja nas, polskich aktorów na tę opowieść była dokładnie taka sama. A oni tam z tego rżą.

Co było dla pana najtrudniejsze w roli Wielczaninowa w „Lizie”?
Po pierwsze – ambicja. Powiem szczerze: uważałem, że to ja powinienem grać Trusockiego.

Reżyser miał na ten temat inne zdanie…?

Tak. Powiedział, że on tak nie chce, bo ma problem z Wielczaninowem. O Trusockim natomiast wie wszystko.

Rozumiem, że miał pan niełatwe zadanie objawienia reżyserowi, kim jest postać w reżyserowanym przez niego spektaklu… I co, udało się?

Moim zdaniem: i tak, i nie. Wielczaninow mi tak czasem wyskakiwał, był zbyt impulsywny. A to Trusocki taki jest, Wielczaninow to typ mocno wewnętrzny. I taki powinien być na scenie.

Ale to bardzo ciekawe, że z Wielczaninowa „wyskakuje” panu czasem Trusocki! To tak, jakby obaj bohaterowie stanowili pozytyw i negatyw jednej osoby. Taki rosyjski dr Jekyll i Mr Hyde. Można uznać, że te postaci są tak napisane. W przypadku Rogożyna i Myszkina w „Idiocie” jest przecież zupełnie tak samo.

To prawda. Idąc dalej w te pokrewieństwa między postaciami Dostojewskiego, powiem pani, że Wielczaninow to dla mnie taki Rogożyn po latach. Rogożyn, który przeszedł całą swoją długa cyniczną drogę i jest u jej kresu bezbronny. Ja zresztą zawsze chciałem zagrać Rogożyna, może się jeszcze kiedyś uda…

Postaci z książek Dostojewskiego to taka jedna wielka rodzina?

Taka upiorna trochę. Rodzina Adamsów.

I co, na linii Trusocki-Wielczaninow udało się przeboleć fakt, że obserwuje pan kolegę, który gra coś, co pan chciałby zagrać?

Niezupełnie. Stąd pomysł, żebyśmy się z Jarkiem Tomicą czasem wymieniali rolami. Wydaje mi się to fascynującym wyzwaniem, więc na pewno w końcu do tego doprowadzimy.

Lubi pan te swoje rosyjskie role?

Bardzo. Z tym, że wszystkie one są potwornie spalające. Ale to dobrze. Mam poczucie, że po to jestem w teatrze – żeby się palić. Już nie wiem, dla kogo spalam się bardziej – dla samego siebie, czy dla widzów.

Jak doszło do tego, że aktor Teatru Narodowego gra rolę w spektaklu mało powszechnie znanej i kojarzonej impresaryjnej Sceny Prapremier In Vitro, funkcjonującej przy Centrum Kultury w Lublinie?

Otrzymałem propozycję i ją przyjąłem. Nie znałem wcześniej Łukasza Witta-Michałowskiego, moich scenicznych partnerów też nie znałem. Uwiodły mnie plany wyjazdowe tego spektaklu, bo ja strasznie lubię objeżdżać całą Polskę. Bardzo lubię stan przemieszczania się, lubię być trochę nigdzie.

Nie obyło się bez problemów, bo na etapie wstępnych rozmów chciałem uciec do dużej czeskiej produkcji. Ale tam zaczęli coś odkładać, coś zmieniać i w efekcie zagrał tę rolę Szwed. I dobrze się stało.

Serial "Na krawędzi" z Mariuszem Bonaszewskim.
Serial „Na krawędzi” z Mariuszem Bonaszewskim.

Koordynatorka pracy w In Vitro twierdzi, że praktycznie nie ma problemów z pana terminami. Gra pan w Narodowym, w którym jest pan na etacie, gra pan w wielu filmach… Wiadomo, że w teatrach kwestie terminów rozchwytywanych aktorów są problemem kluczowym. Tymczasem z panem nie ma tego problemu. Jak to jest w ogóle możliwe?

To proste. Odpowiednio wcześniej te terminy rezerwuję. Priorytetem jest czas, w jakim ktoś złoży zapotrzebowanie na moją osobę, że tak się wyrażę. Nie ma tak, że odwołuję wyjazd z „Lizą”, bo reżyser w Narodowym wymyślił sobie jakieś dodatkowe próby.

Ale konsekwencją takiego podejścia jest, oczywiście, mój kompletnie zamazany kalendarz. Dla przykładu – w środę mam do późnej nocy zdjęcia pod Warszawą, w czwartek gram u was i nie nocuję, tylko po spektaklu pędzę z powrotem prosto na zdjęcia. Ale w ogóle nie mam stresu z tego powodu, przeciwnie. Odczuwam głęboką przyjemność.

Słynie pan z neurotycznych, rozedrganych kreacji, pod którymi zawsze czai się jakaś tajemnica czy niebezpieczeństwo. Czy zagrał pan kiedyś postać absolutnie stoicką i jednoznacznie pozytywną?

Chyba nie ma takiej roli w teatrze – stoickiej i jednoznacznie pozytywnej.

Chociaż… w sumie gram kogoś trochę takiego, sułtana Saladyna w traktacie politycznym pt. „Natan Mędrzec”. To dla mnie trudne zadanie, bo mam pewien kłopot z samoograniczeniem się na scenie. A tu musisz po prostu stać i przekonująco gadać. Ja rzadko tak potrafię i tę nieumiejętność śmiało nazwałbym ułomnością.

Jarocki jako pierwszy postawił mnie w takiej statycznej sytuacji. Dosłownie. Zawsze powtarzał, że mam pewne łatwości: emocjonalną, cielesną. Rzeczywiście, wywołanie emocjonalności w roli nie stanowi dla mnie żadnego problemu, mam organiczną skłonność do samopobudzania się. Tymczasem Jarocki proponował mi niekorzystanie z tego wszystkiego. Pamiętam sytuację, kiedy ustawił mnie na poboczu sceny. W dodatku ze zawiązanymi oczami. Zacząłem jakoś cieleśnie reagować. I on wtedy powiedział: „Nie, proszę nic nie robić. Dobrze się na pana patrzy”.

Wiem, że krytyka często zarzuca mi nadekspresję. Zwłaszcza dziennikarze gazet prawicowych dużo piszą o mojej gorliwości, gorączce na scenie. Tak się jakoś składa. (śmiech)

Najważniejszy spektakl, w którym pan zagrał…?

Muszę tu zróżnicować. „Kasia z Heilbronnu” Jerzego Jarockiego to najpiękniejszy, w jakim zagrałem. A najważniejszym są dotąd „Oczyszczeni” Warlikowskiego.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij:

Reklama

Najczęściej czytane

Przeczytaj więcej
Powiązane

O potrzebach młodzieży – (Nie)Dorzeczne rozmowy w Plazie

Niemal półtora miesiąca po wrześniowym spotkaniu na Bulwarach grono,...

Wrześniowe (Nie)DoRzeczne rozmowy o przyszłości Suwałk

Nowe miejsce – z niedługim stażem działania, ale już...

Śladami Andrzeja Wajdy – animacje w trakcie Festiwalu Filmowego „Wajda na nowo”

Wajda blues to warsztaty adresowane do dzieci, dorosłych, całych...

Wernisaż wystawy „Andrzej Strumiłło. Dzieła wybrane” w suwalskiej Starej Łaźni (foto)

W piątkowy (22 października) wieczór w suwalskiej Galerii Sztuki...