Reklama

Świat jest pionierskim dziełem Stwórcy. Wywiad z Andrzejem Poniedzielskim

Data:

- Reklama -

Krystyna Kozioł wypytuje Andrzeja Poniedzielskiego o rzeczy pierwsze i rzeczy ostatnie, z powodu autorskiego wieczoru jubileuszowego artysty pt. „Monday – Day”, który odbędzie się 16 września 2014 o godz. 19.00 na Dużej Scenie SOK. Bilety w cenie barszczu. Bez krokieta. Co ma być czynnikiem Szanowne Państwo mobilizującym.

Krystyna Kozioł: Na początku tej rozmowy chcę zauważyć, że jest pan niezwykle słownym człowiekiem. W trakcie naszego poprzedniego spotkania powiedział pan, że najdalej w połowie września pojawi się pan w Suwałkach i okolicy, no i proszę – słowo się rzekło, Poniedzielski u płota.

Od urodzenia tak precyzyjnie dotrzymuje pan obietnic, czy takie zachowanie przychodzi z wiekiem…?

Andrzej Poniedzielski: Wie pani, „kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej”, to działało coś takiego, jak słowo honoru oraz pojęcie honoru jako takiego. I to było ściśle związane z człowiekiem, określało go, było ważne. Teraz się to wszystko powoli i skutecznie dewaluuje, myślę o wartościach w ogóle. Ja też nie jestem taki znowu święty, a w związku z tym także podatny na dewaluację różnych rzeczy w sobie. Ale w mojej prywatnej definicji słowa honoru zostawiłem na przykład taką rzecz, jak punktualność. Od zawsze twierdzę, że siedemnasta zero trzy jest na dobę tylko jedna. Nie ma kilku siedemnastych zero trzy. I tego wiernie się trzymam.

Panie Andrzeju, pan tego nie widzi, ale ja się teraz czerwienię. Zadzwoniłam do pana dokładnie o trzynastej zero cztery, a nie – jak się umawialiśmy – o trzynastej zero zero. A tu niespodziewanie okazuje się, że trzynasta zero zero jest tylko jedna…!

Ależ proszę nie dokonywać na sobie takiego autostresu, pani Krystyno! Do piętnastu minut spóźnienia pozostajemy ciągle jeszcze w obszarze honoru, spokojnie.

Napisał pan kiedyś wiersz albo piosenkę o honorze?

Tak. Między innymi o honorze. Szło to tak:

I znów nam nie do śmiechu
I znów nam nie do pieśni,
Znowu Bóg, Honor i Ojczyzna – niepotrzebne skreślić.

I dochodzę do wniosku, że tak sobie wszyscy regularnie jedną z tych trzech rzeczy skreślamy, w zależności od tego, z czym nam jest nie po drodze w danym tygodniu.

Smutna konstatacja „smutnego poety”, jak mówi o panu pana przyjaciółka, Magda Umer. To zanim oboje do cna zesmutniejemy, jeszcze trochę w temacie wieczoru autorskiego, który przed nami. Pana jubileuszowy program nosi nazwę: „Monday – Day”. Czy to oznacza, że urodził się pan w poniedziałek?

Nie, urodziłem się w niedzielę.

Ooo. Czyli w czepku i za szczęściem w pakiecie na dalszą drogę życia?

To tylko jedna z wersji. Ja znam dobrze wersję kielecką, która podaje, że ci urodzeni w niedzielę to są strasznie leniwi ludzie. Ale myślę sobie, że żadna z tych wersji nie jest prawdziwa.

Nie jest pan szczęśliwy? Bo że leniwy pan nie jest, to widać po pana biografii.

Jeśli uznamy, że szczęście to brak nieszczęścia , to tak – ze spokojnym sumieniem mogę powiedzieć o sobie, że jestem człowiekiem szczęśliwym.

Aha. No to bardzo proszę objawić mi w takim razie tę jedyną prawdę o ludziach urodzonych w niedzielę – na podstawie własnych cech i doświadczeń.

Ależ mi pani zagwozdki daje! Nie jestem pewien, czy mamy czas na wkraczanie w taką sferę intymności…

Co tam czas, panie Andrzeju, ważne, żebyśmy ochotę mieli!

Ochota może by się znalazła…

PoniedzielskiNo więc zamieniam się w słuch.

Ja dopiero zbieram się powoli w sobie do określenia siebie, to jest na razie tylko wersja robocza. Z grubsza myślę, że zawsze starałem się, z jednej strony – nie jakoś nadzwyczajnie, ale jednak – wierzyć w swoje zdolności. A z drugiej strony – nienadzwyczajnie wierzyć w pecha. Nie nadawać mu specjalnego znaczenia w moim życiu i losach świata, nie przypisywać szczególnie istotnej roli.

Próbuję nie spać. Nie mówię tu o śnie regenerującym i koniecznym dla zdrowia; o nieprzesypianie życia mi idzie. Staram się nie ulegać marazmowi, kieratowi i beznadziei. Myślę, że powinniśmy traktować samych siebie albo jako efekt dzieła Stwórcy albo skutków ewolucji. W tym pierwszym przypadku wychodzę z założenia, że zwyczajnie nie wypada marnować tego, co ktoś robił w pocie czoła przez 6 dni. Biorąc pod uwagę teorię ewolucji, motywy powinny być podobne – należy z szacunkiem obchodzić się z tym, co powstawało przez miliardy lat.

A pana wersja wydarzeń to Stwórca czy ewolucja?

Jedno i drugie. Moim zdaniem Pan Bóg przez 6 dni tworzył świat, a siódmego dokładnie się temu światu przyjrzał. Dostępne przekazy podają, że siódmego dnia odpoczywał, ale ja myślę, że usiadł sobie spokojnie i na to wszystko, co zrobił w szale twórczym, uważnie sobie popatrzył. I w konsekwencji wybrał życie w niebie.

To właśnie w tym momencie w historię świata i ludzkości wkroczyła ewolucja.

Chce pan powiedzieć, że Stwórca najpierw spieprzył świat, a następnie spieprzył z tego świata? I to nie na Mazury, żeby sobie pospać, ani nawet nie na wakacje na Suwalszczyznę, tylko dużo dalej, tak?

Pani Krystyno, apeluję o trochę wyrozumiałości. W końcu był debiutantem, to było jego pionierskie dzieło. Robił to po raz pierwszy…

… i prawdopodobnie ostatni.

Dla nas raczej na pewno. A z tym spieprzeniem świata to nie do końca tak, chwilami bywa pięknie.

Właśnie, panie Andrzeju, porozmawiajmy o takich chwilach. Jubileusze zawsze wiążą się dla mnie ze świadomością upływu czasu, co z kolei przenosi mnie w sensualne rejony smaku proustowskiej magdalenki. Dlatego pytam pana teraz o pierwszy w życiu zapamiętany smak i zapach.

Najbardziej wyrazisty z tych najwcześniejszych – to zdecydowanie smak pierwszych czereśni z sadu dziadka Franciszka. To były tzw. majówki, w świętokrzyskim pojawia się taka bardzo wczesna odmiana, jeszcze przed czerwcowymi, standardowymi w kraju zbiorami. Dziadek miał tych soczystych, wyjątkowo słodkich czereśni tak dużo, że nie zachodziło niebezpieczeństwo, że w trakcie pierwszego próbowania zje się wszystkie.

A zapach…? Wie pani, to zabawne – odnalazłem go całkiem niedawno, po wielu latach, w takich chusteczkach, którymi się przeciera okulary. Wydaje mi się, że był to zapach jakiegoś prostego, naturalnego szarego mydła. Pachniały nim wszystkie bluzki babci Katarzyny.

Żony dziadka Franciszka?

Tak. I jeszcze drugi zapach, równie dla mnie istotny – zapach skoszonej trawy z wtrętami koniczyny. To bardzo ważne, że tam była koniczyna, bo trawa sauté pachnie zupełnie inaczej.

Skąd pan pamięta ten zapach?

No też z wakacji u dziadków, z łąki w Grzybowie Szczeglickim. Jeździłem tam na wszystkie wakacje aż do studenckich czasów.

Miał pan tam jakąś swoją wakacyjną bandę rówieśników, czy spędzał pan czas samotnie albo z dziadkami?

Grzybów to taka kolonia z rozsianymi w przestrzeni gospodarstwami rolnymi i domami. Kojarzy mi się z Suwalszczyzną, tutaj też dużo jest takich miejsc wyjętych z kontekstu. Dlatego nie było specjalnych możliwości prowadzenia bogatego życia towarzyskiego. Wcale tego zresztą nie potrzebowałem, ponieważ jako dziecko zachowywałem coś, co nazwałbym dzisiaj kontrolowanym autyzmem. Za cały kontakt ze światem wystarczał mi kontakt z babcią i dziadkiem.

A rodzice?

Rodziców traktowałem z należnym szacunkiem. I vice versa, więc miałem sporo szczęścia.

Cztery rzeczy, które najbardziej lubił i lubi pan robić w wieku od lat 3 do 60? Kolejność dowolna.

Ze wszystkim innym wygrywa tak zwane „siedzenie na przyzbie”. Przy czym „przyzba” jest tu rodzajem metafory, bo to może być na przykład wysoki próg w drzwiach wychodzących na ganek albo bezpośrednio na podwórko. Ten próg został z czasem zastąpiony przez ławeczkę koło domu – po tym, jak nastąpił szalony rozwój Kielecczyzny, gdzieś w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku.

Ja dzisiaj tę przyzbę uprawiam wszędzie. Umiem ją sobie znaleźć w dowolnych praktycznie okolicznościach przyrody i stanie ducha.

To coś jak buddyjska medytacja?

Właśnie.

Robi pan to codziennie?

Staram się. Jeśli mam dzień bez tego, to zwykle jest to trudny dzień. Bo wie pani, ze sobą trzeba się próbować rozumieć i nieustannie na nowo układać. Negocjacje z samym sobą nigdy nie są sprawą raz na zawsze skończoną.

Czuję to i rozumiem. Druga ulubiona rzecz. W sensie: czynność.

Oglądanie zachodów słońca.

Mam wrażenie graniczące z pewnością, że obie te rzeczy można, a nawet dobrze jest ze sobą od czasu do czasu łączyć.

O tak. Wtedy mamy do czynienia z sytuacją idealną.

OK. Trzecia.

Trzecią ulubioną czynnością jest zastanawianie się, co jest czwartą.

Ależ… podszedł mnie pan jak kardynał Richelieu normalnie.

Ależ… proszę mi wierzyć, że w momencie wypowiadania tych słów poczułem, że to najprawdziwsza prawda, która nie ma nic wspólnego ze sprytnym wybiegiem.

Umówmy się, że panu uwierzyłam. W nagrodę pytanie, które musi paść zawsze przy okazji jubileuszów, więc niech się pan przygotuje, weźmie głęboki oddech i… pana pierwsza miłość, panie Andrzeju…?

długie milczenie

Nie wiem, czy ona mogłaby to potwierdzić, bo nie wiem, czy jeszcze żyje. Szczerze mówiąc, jeśli trafiała na podobnych adoratorów do mnie, to może mieć poważne kłopoty z jeszcze-życiem.

Brzmi tyleż intrygująco, co niepokojąco.

To była wakacyjna miłość, zauroczenie raczej. Jakiś obóz harcerski. Mieliśmy po lat około dziesięć. Poszliśmy do lasu nazbierać drzewa na ognisko. Byłem więc zaopatrzony w odpowiednie narzędzia: piła, siekierka…

Całkiem nieźle się rozwija, jak dobry thriller…

No i po prostu, taki cały zapatrzony w te oczy także we mnie wpatrzone, przypadkiem podciąłem gałąź, na której ona siedziała. Mam więc dowód, że to było bardzo poważne uczucie, bo ja zawsze miałem przywiązanie do praw fizyki, a w tym wypadku zaniechałem tego przywiązania.

Co było dalej?

Nic. Miło żeśmy się rozstali, bo nie poobtłukiwała się za bardzo. Do dzisiaj myślę sobie, że jest to recepta na trudne związki: podciąć gałąź, na której siedzi twój potencjalny partner.

W dosłownym czy metaforycznym sensie?

W obu.

Pamięta pan imię tej pierwszej upadłej niespełnionej?

Nie pamiętam. Ale serdecznie ją pozdrawiam, gdyby to przypadkiem czytała.

Czym jest czas według Andrzeja Poniedzielskiego?

Dawno temu wygłosiłem takie zdanie: że życie zmierza do śmierci i dane jest nam po to, żebyśmy mieli czas na przyzwyczajenie się do faktu, że nas tu kiedyś nie będzie. A ponieważ tego czasu jest zwykle dość dużo, to przy okazji można sobie pożyć. Sycić się życiem.

No ale to jest trochę błędne koło, panie Andrzeju! Bo im więcej mamy czasu na sycenie się życiem, na sobie-pożycie, tym prawdopodobnie większą będziemy mieć trudność z przyzwyczajeniem się do myśli, że będziemy musieli rozstać się z tym życiem.

A czy ja w którejkolwiek z naszych dwóch rozmów powiedziałem pani, że to nie jest błędne koło? Zgadzam się z panią całkowicie, ono jest błędne. Ale jak każde koło, także i to ma dwie dane taktyczne, które je określają: środek i promień.

Jak te dane sobie namierzymy – to idzie żyć. Da się wtedy nawet mieć względny święty spokój, nazywany przez niektórych także równowagą.

Ma pan jakiś pomysł na to, co będzie z nami później? Kiedy nas tu już nie będzie?

Doświadczymy jakiegoś rodzaju szczęścia.

Dzielonego wszystkim po równo, czy demokratycznie? Czy jeszcze inaczej?

O, na pewno niedemokratycznie, na całe nasze szczęście! Demokracja to potwornie oszukańczy ustrój. Tak myślę.

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Udostępnij:

Reklama

Najczęściej czytane

Przeczytaj więcej
Powiązane

Daleko od benefiksacji – Poniedzielski i Podsiadło w Suwałkach (foto)

Jubileuszowy koncert Andrzeja Poniedzielskiego odbył się w Suwałkach już...

W filmie wszystko już było. Wywiad z Xavierem Dolanem, reżyserem filmu „Na zawsze Laurence”

Xavier Dolan opowiada o odciskaniu piętna indywidualizmu w filmie,...

Nie czuję się polskim Rosjaninem. Wywiad z Mariuszem Bonaszewskim

Mariusz Bonaszewski mówi o wynaturzonej duszy rosyjskiej, wymarzonych rolach,...